środa, 21 października 2015

O wczorajszym odchodzeniu taty

Wczoraj wieczorem odszedł mój ojciec. Jego organizm nie chciał też już reanimacji, tych wszystkich cewników i rurek. Gasł już od kilku tygodni, tracił siły... dosłownie podnosiliśmy go leżącego z podłogi, do łóżka. Był coraz bardziej niedołężny, inny, nie on sam... W ostatni poniedziałek przewieziono go i zatrzymano w szpitalu, wymagał kroplówki i nawodnienia. Tego samego dnia, wieczorem, gdy patrzyłam na niego i razem z bratem trzymaliśmy go za rękę, a nie dostrzegaliśmy kontaktu wzrokowego, rozumieliśmy - że ma inny plan, już inny cel - jest "w drodze".
Podniesiona ręka, niby w odruchu, którą dostrzegliśmy wychodząc z jego szpitalnego - 4-osobowego pokoju, była dla nas niczym dłoń wyciągnięta do błogosławieństwa, niczym machnięcie na pożegnanie... na "do zobaczenia". Pamiętajcie mnie... Ale nie tu, nie takiego... lecz kiedyś i gdzieś indziej, inaczej...

Mamy teraz przed sobą tę jego drogę, za sobą - wspomnienia jaki był, czego nas nauczył jako maleńkie dzieci, wspomnienia dobrych i złych dni, wspomnienia także z czasu jego choroby, z okresu słabości, cierpienia, ilustrację jego sukcesów i upadków. Pamiętamy jego powiedzenia, zawołania, zadziwienia i zagubienie jako osoby w bardzo podeszłym wieku. Był między nami prawie 83 lata, i przez nasze całe życie...    Taki i siaki... różny...

Prawdą jest i to też trzeba zrozumieć, że w tej słabości i cierpieniu jest nam lżej, bo rozumiemy, ze dobrymi czynami zasłużył na niebo. Nie był ojcem idealnym, ale wiele razy starał się, nie grał i nie udawał. W ostatnich latach czasem reflektował się i przepraszał za swoją pobudliwość, za krzyk czy awantury... Walczył ze sobą czasem i ze swoimi trudnościami. Potem niewiele już pojmował, nie miał kontroli nad sobą. Stawał się na powrót dzieckiem. Niedołężnym, trudnym, kłopotliwym, wymagającym. 
Mama znosiła to mężnie... Nigdy nie było jej cudownie i różowo... a jednak rzadko słyszałam słowa skargi. Jest dla mnie wzorem cierpliwości, mądrej i dostojnej, spokoju, wierności i opanowania, tego ze co jej, jest zawsze na drugim, na dalszym planie. Dzielna - choć mocarzem nie jest, bezgranicznie kochająca, poświęcona rodzinie... Mój ojciec, zwyczajny człowiek. Mężczyzna jak wielu, dbał o dom i szanował pracę, także wysiłek fizyczny. Łączył w sobie wiele emocji i przeciwstawnych cech. Z czasem, ciężko już było do niego dotrzeć... Nic go nie cieszyło, jak powtarzał...  
Dawał w kość bliskim, płakałam czasem przez niego - buntowałam się - ale kto z nas jest ideałem??? I tak, kochaliśmy w nim Ojca. Przewodnika, opiekuna który w pierwszej kolejności dbał o dzieci.

Chciałam go zawsze zapamiętać i ten element Boga w nim, te oczy... wierność i nieskończoną miłość.
Z czasem udało mi się to wypracować, i tak na niego patrzeć: wybaczając, zapominając... pomijając trudne rzeczy... To chyba najlepsze co można zrobić, by uzdrawiać relacje, by nadal być razem Rodziną.

Zmaganie się z chorobą i słabością, z cierpieniem u drugiej osoby współmałżonka - to również trud. Nasza mama musi wrócić do sił i czuć że ma nas, także wnuki oraz wnuczki. Że ją kochamy, i że to jak się stało - tak jest lepiej, mniej boli... A i tak, kiedyś - znów, będzie nam do siebie nieskończenie bliżej. Chciałabym, marzy mi się, aby ten trudny czas zbliżył nas też rodzinnie, by jak balsam, jak oliwa, zalał nasze rany i wewnętrzne zranienia. Może uda się nam zabliźnić, uleczyć, uzdrowić relacje...
Odchodzenie jest trudne, musi być... ale świadomość wsparcia i bliskości pomoże nam ten czas przetrwać mądrze, w pełni  i  z poczuciem zwycięstwa!           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz