czwartek, 7 sierpnia 2014

Wymarzona codzienność

Leżę, właściwie półsiedzę, pisząc... a kot grzeje mi stopy. Nade mną runęło już niebo, płacze kolejny dzień. Nie wiem nad czym leje te łzy i jaki to ma sens. Ziemia i tak już więcej ich nie przyjmie, wcale nie wierzy też, że to konieczne. Same problemy z tym deszczem. Trawa urośnie, trzeba będzie znów hałasować kosiarką.

Gdyby nie ciepło kota, pewnie już dawno nie czułabym, że nadal żyję. I jego słodki, zdecydowany ciężar.
Nie czułabym już niczego...
A tak, trzeba wstać, zrobić herbatę, gorącą i gorzką, nakarmić wreszcie sierściucha, głaskać długo i skutecznie, żeby wreszcie odpuścił, wreszcie - samej coś przełknąć.
potem iść na obchód, pod las, zebrać jakieś grzyby, które w takiej wilgotności po prostu wystrzeliwują z ziemi i trawy. Czekają na zebranie... Kiedy je zobaczę, przecież i tak już nie urosną więcej, tak zawsze mówił mój tata.

Potem dopiero myję włosy w deszczówce, ogarniam chałupę i marzę, by to dziś, to moje bycie samotne w raju, na granicy lau i polany, trwało wiecznie. I aby ta cisza zawsze mnie otaczała...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz