piątek, 30 października 2015

Oddychamy jednym powietrzem

Oddychamy jednym powietrzem, jednym prawie oddechem... blisko siebie. Czuję wsparcie a od bliskości - nie duszę się. Dwa tygodnie temu nasza 22 rocznica, taka okrąglutka, wypieszczona, zadają nam pytania : jak??? ale nie "po co". I całe szczęście...
Ostatnio moja córka zapytała mnie "czy w takim związku jest miejsce na namiętność i na pasję"... "czy jest jeszcze zaangażowanie". Ale też: Czy się lubimy i przyjaźnimy się...

Część tych rzeczy widać po nas, na zewnątrz... inne są dyskusyjne...

Czasem zdarzało mi się mówić, że przy takim stażu to już firma, przedsiębiorstwo, że wytyczone cele i zadania realizujemy z aptekarską prawie dokładnością - ale przecież spontaniczność oraz pasja, też nie jest nam obca...

Prawda jest taka, że po tak długim czasie jesteśmy jedno, zespoleni, zżyci... 
Pochłonięci naszymi sprawami i marzeniami, snami o zwykłym życiu, o spokoju i o samorealizacji. Skromni i pracowici, we dwoje... 
Czasem oddaleni myślami czy problemami,  ale zawsze jak szybowce lądujemy w pobliżu.
Czasem brakuje tej świeżości, pomysłu, nieposkromionej chęci, spontaniczności... pierwiastka nowości, bo budzimy się w tym samym stanie umysłu, serca i ciała już od wielu lat... 

Tak, małżeństwo to pewien stan ciała i umysłu. 
Niepokornego, wyjątkowego i wymagającego ciągłej pracy ze sobą i nad sobą...
Parami - we dwoje,bo to daje po prostu lepszy rezultat o ile nie gwarancję sukcesu. Jesteśmy i tworzymy razem, kroczymy razem.

Będąc w ten sposób wsparciem i oparciem dla siebie, mamy też energię by oddawać ją innym.

Małżeństwo uczy pokory, kompromisów oraz rezygnacji z małostkowości i uporu, zaciętości, weryfikuje postawy ludzi, rzuca często na kolana i mocniej jeszcze, na twarz
Jesteś i musisz być, w gotowości i otwarty na wszystko, zaskakiwany czasem. Czasem też musisz zamknąć oczy na to, co się dzieje, a czasem prowadzisz to stado. 
Jest pięknie i jest czasem niełatwo. 

W małżeństwie nie leży się i nie leniuchuje... warto o tym pamiętać. To wyzwanie i zadanie...
   

Pożegnanie

Pożegnanie nigdy nie bywa ostatnie. Po ostatnim, przychodzi czas na kolejne... potem już nie możemy się doliczyć ile ich było. 
Żegnamy naszą pierwszą miłość, żegnamy się z marzeniami... odchodzi w niepamięć nasz "pierwszy raz", nasze miejsce urodzenia - a potem pracy i związane z nimi osoby. Nawet przyjaciół żegnamy, bo bywa, że porzucają nas czy zdradzają w trudnych sytuacjach.

Droga przez życie w efekcie zawsze jest dla nas nowa i samotna, nawet gdy ktoś dopinguje i towarzyszy w niewielkiej odległości. W oddaleniu kibicuje lub tylko patrzy z boku.
Trzy dni temu żegnałam ojca. Odszedł, ale moje pogodzenie się z tą spokojną śmiercią nastąpiło już wiele lat temu, świadomość i akceptacja tego faktu już dawno była moim udziałem. Pamiętam do dziś ten moment, tę chwilę, tę podróż - w której byłam. Tam moja zgoda i zrozumienie powoli dopełniało całości. Nie w ostatnim tygodniu. Wiele też innych śmierci wraca tak do mnie, mniej zawinionych, bardziej niespodziewanych... zaskakujących i zmieniających wiele.

Ludzie wpływają jedni na drugich, pamiętam moment śmierci teścia, tuż przed świętami Wielkiejnocy, i ten czas gdy po latach - a kilka tygodni wcześniej trafiła w moje ręce książka o afirmowaniu życia, o zgodzie na to co jest i jak jest, o akceptacji człowieka z jego wadami, słabościami i nałogami... bardzo mi pomogła, choć nie zdążyłam porozmawiać z ojcem mojego męża o tym. W moim ojcu zobaczyłam jakiś czas temu, bo chciałam w nim taką perspektywę zobaczyć - twarz i miłość Boga, oddanie, siłę i ochronę, determinację - moc, to co było kiedyś już, odeszło i było przeszłością, ale co z tego... chciałam go takim pamiętać i oglądać. By kochało mi się go łatwiej. Będę takiego go pamiętać...

Czasami trzeba w sobie zrobić coś takiego, poszukać siły innego rodzaju, nie kopać się z rzeczywistością jak z kobyłą. Pozwolić jej się zaskoczyć a równocześnie mieć ratunkowy jej ogląd, obraz, taki - z którym nie dyskutując - da się żyć.    

środa, 21 października 2015

O wczorajszym odchodzeniu taty

Wczoraj wieczorem odszedł mój ojciec. Jego organizm nie chciał też już reanimacji, tych wszystkich cewników i rurek. Gasł już od kilku tygodni, tracił siły... dosłownie podnosiliśmy go leżącego z podłogi, do łóżka. Był coraz bardziej niedołężny, inny, nie on sam... W ostatni poniedziałek przewieziono go i zatrzymano w szpitalu, wymagał kroplówki i nawodnienia. Tego samego dnia, wieczorem, gdy patrzyłam na niego i razem z bratem trzymaliśmy go za rękę, a nie dostrzegaliśmy kontaktu wzrokowego, rozumieliśmy - że ma inny plan, już inny cel - jest "w drodze".
Podniesiona ręka, niby w odruchu, którą dostrzegliśmy wychodząc z jego szpitalnego - 4-osobowego pokoju, była dla nas niczym dłoń wyciągnięta do błogosławieństwa, niczym machnięcie na pożegnanie... na "do zobaczenia". Pamiętajcie mnie... Ale nie tu, nie takiego... lecz kiedyś i gdzieś indziej, inaczej...

Mamy teraz przed sobą tę jego drogę, za sobą - wspomnienia jaki był, czego nas nauczył jako maleńkie dzieci, wspomnienia dobrych i złych dni, wspomnienia także z czasu jego choroby, z okresu słabości, cierpienia, ilustrację jego sukcesów i upadków. Pamiętamy jego powiedzenia, zawołania, zadziwienia i zagubienie jako osoby w bardzo podeszłym wieku. Był między nami prawie 83 lata, i przez nasze całe życie...    Taki i siaki... różny...

Prawdą jest i to też trzeba zrozumieć, że w tej słabości i cierpieniu jest nam lżej, bo rozumiemy, ze dobrymi czynami zasłużył na niebo. Nie był ojcem idealnym, ale wiele razy starał się, nie grał i nie udawał. W ostatnich latach czasem reflektował się i przepraszał za swoją pobudliwość, za krzyk czy awantury... Walczył ze sobą czasem i ze swoimi trudnościami. Potem niewiele już pojmował, nie miał kontroli nad sobą. Stawał się na powrót dzieckiem. Niedołężnym, trudnym, kłopotliwym, wymagającym. 
Mama znosiła to mężnie... Nigdy nie było jej cudownie i różowo... a jednak rzadko słyszałam słowa skargi. Jest dla mnie wzorem cierpliwości, mądrej i dostojnej, spokoju, wierności i opanowania, tego ze co jej, jest zawsze na drugim, na dalszym planie. Dzielna - choć mocarzem nie jest, bezgranicznie kochająca, poświęcona rodzinie... Mój ojciec, zwyczajny człowiek. Mężczyzna jak wielu, dbał o dom i szanował pracę, także wysiłek fizyczny. Łączył w sobie wiele emocji i przeciwstawnych cech. Z czasem, ciężko już było do niego dotrzeć... Nic go nie cieszyło, jak powtarzał...  
Dawał w kość bliskim, płakałam czasem przez niego - buntowałam się - ale kto z nas jest ideałem??? I tak, kochaliśmy w nim Ojca. Przewodnika, opiekuna który w pierwszej kolejności dbał o dzieci.

Chciałam go zawsze zapamiętać i ten element Boga w nim, te oczy... wierność i nieskończoną miłość.
Z czasem udało mi się to wypracować, i tak na niego patrzeć: wybaczając, zapominając... pomijając trudne rzeczy... To chyba najlepsze co można zrobić, by uzdrawiać relacje, by nadal być razem Rodziną.

Zmaganie się z chorobą i słabością, z cierpieniem u drugiej osoby współmałżonka - to również trud. Nasza mama musi wrócić do sił i czuć że ma nas, także wnuki oraz wnuczki. Że ją kochamy, i że to jak się stało - tak jest lepiej, mniej boli... A i tak, kiedyś - znów, będzie nam do siebie nieskończenie bliżej. Chciałabym, marzy mi się, aby ten trudny czas zbliżył nas też rodzinnie, by jak balsam, jak oliwa, zalał nasze rany i wewnętrzne zranienia. Może uda się nam zabliźnić, uleczyć, uzdrowić relacje...
Odchodzenie jest trudne, musi być... ale świadomość wsparcia i bliskości pomoże nam ten czas przetrwać mądrze, w pełni  i  z poczuciem zwycięstwa!           

poniedziałek, 5 października 2015

Rozmowa na szlaku

Nawet jeśli jesteśmy w drodze sami, tęsknimy za rozmową. Za czyimś głosem. Musimy w sobie pokonać opór, wszystkie nasze "nie znam słów...", "nie pamiętam, jak to powiedzieć..." czy "cholera, nie rozumiem..." i otworzyć usta. Powiedzieć coś do człowieka, który usiadł obok nas czy zatrzymał się, opierając o pobliski mur plecak, zatrzymał się aby pić z tego samego źródła wodę, ochłodzić się czy po prostu poleżeć na tej samej polanie...
Samotną drogą nie sposób epatować się na co dzień. I tak sporo trudnych kroków przed nami. Tyle, że zdążymy zatęsknić za rozmową, wspólnym posiłkiem czy uśmiechem. Za podaniem ręki, ciepłym słowem na powitanie. Czasem ten moment posiłku razem czy kawy wypitej razem z daną osobą, zdarzy nam się w drodze, na Camino kilka razy. Czasem ja idę szybciej, kiedy indziej zostaje w tyle...
W drodze miałam takie sytuacje, że rozmawialiśmy ze spotkanymi osobami o czytanych książkach, filozofii, o Małym Księciu, o domu, tęsknocie, powodach, dla których idziemy i poszukujemy...
Rozmowa czasem jest szczersza, niż z osobą bliską, bo wiemy, że prawdopodobieństwo kolejnego spotkania, odszukania się poza Camino w życiu, w rzeczywistości jest niewielkie.
Czasem można powiedzieć, że rozmawiam bez cenzury...
Ja i mój rozmówca, jesteśmy przepełnieni spokojem, wewnętrzną ciszą... Oddani tej chwili i rozmowie. Camino wybacza wiele, więcej niż codzienność. Tu każdy miał ważny powód aby zgubić się, i aby dać się odnaleźć...
Na Camino, można też się zapomnieć, dać sobie czas na powrót do rzeczywistości.
To naprawdę czas magiczny, głęboki, czas na doświadczanie siebie w niecodziennym kontekście. Owoce Camino zbiera się jeszcze przez długi czas.
Obecność na szlaku otwiera człowieka, a to trwa i nie gaśnie tak szybko. Uczymy się na nowo zadawać pytania i czekać cierpliwie na odpowiedzi, jakie niesie nam każdy dzień...
Nawet kiedy nie mamy już siły mówić, a oczy są pełne trudu - prawdę wyraża spojrzenie... Jest ono prawdziwsze, głębsze, bardziej autentyczne, niż setki wypowiedzianych - a pustych słów.
Dobrze jest wtedy usiąść obok siebie, pomilczeć, trwać... być.