środa, 14 grudnia 2016

Inność jako Pole Minowe

Nie zawsze zaczynamy od tego co ważne, istotne i cenne. Choć zawsze w tej kolejności tracimy.
Łapię oddech i łapię się na tym, że nie mam powoli do kogo podejść, z kim się pożegnać, uścisnąć dłoń, połamać za tydzień opłatkiem - w pracy,  w trasie, w dniu wigilii i we wspólnotach... 
Oddalenie mierzy się też plecami. Pokazywanymi plecami i obojętnością, spojrzeniem jakie pokazuje, jakie znaczy: "nie ma ciebie", "nie jesteś", "nie interesujesz nas".

Twarze znam, lecz ich obcość i tworzony przez ludzi "sztuczny" krąg, nie pozwala mi wejść, nie zachęca mnie wcale do tego. Sorry, chcę już szybko odejść, oddalić się i nie mieszkać już z nimi, nie ich życiem. Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie ono, nawet nie interesuje mnie ono - wiele.

Ludzie - ci, z którymi byłam w Compostelii mają "inne życia", odmienne od moich - problemy. Nawet pewnie ich prędkość mowy i modlitwa są inne, niebezpieczne dla mnie czy obce, wyzwalają też złość. Czasem zasmucają mnie ich oddalenie, to "nie znam cię", "nie mam czasu dla ciebie" i inne sygnały... Kiedy indziej pozbawiają złudzeń. Wybór - chociażby ze względu - na stan posiadania, możność. Służę więc częściej modlitwą, postem, jałmużną czy śpiewem po prostu, - a nie spotkaniem z kimś... relacją osobą. Wstyd mi to przyznać, ale te zmiany w ludziach, pewnie też właściwe ich wiekowi, upływającemu czasowi, wzbudzają we mnie złość zrodzoną z bezsilności i z poczucia odmienności. 

A dziś, znów tak niebezpiecznie i romantycznie blisko. Z racji wspólnych dwóch dni rekolekcji. Ufff, i śpiewania pewnie - też.


Tęsknię za spotkaniami grupy NamArka, wspólnoty w miejscu neutralnym, pasywnym, w Ecce Homo na Prądniku, w przyziemiu, w skromnych i małych pomieszczeniach. Przy herbacie, tej samej, taniej i przesłodzonej... Gorącej.... Współ-planowanie i jeszcze do tego współ-odpowiedzialność tych co przyszli, za podjęte decyzje, za działania, za to - czym i gdzie są i to, co ustalają. Ten bieg działań, prac, zadań - nie wydarzeń. 
W miejscu spotkania prawdziwych ludzi...
Gdzie każdy coś przynosi, cieszymy się, używamy, patrzymy na siebie z ciepłem - ale wszyscy... A nie jak teraz, spojrzenia, oceny, przekąsy.... Bo "ktoś z kogoś" drwi, ten jest inny, a ten - specyficzny - ktoś uśmiecha się ironicznie, niby to kryje.... Oddala i wyklucza prawdziwą osobę... 

Teraz to MY jest ważne. 
Razem jest ważne. Że nadal rozmawiając i ustalając coś patrzymy, rozmawiamy i dyskutujemy, coś tam symbolicznie - jemy, dzielimy się dniem wczorajszym. Kłopotem lub troską dzisiejszą. Smutkami i radością.

Tęsknię i dumam nad tym, za dniami - gdy jesteśmy sobie równi. 
Wtedy nie ma "lepszych" i "lepsiejszych", tych co bliżej... 
Co w zarządzie.
Bo jak inaczej traktować się "równo" i sprawiedliwie, po bożemu - gdy teraz mówimy o trudnościach, smutkach i porażkach, z jednymi, ufając im i tylko ich dopuszczając do spraw, oraz o zakrętach jakich nie brak w życiu a jakie pokonujemy zwycięsko - bo warto i o tym... A inni są traktowani, jak w kościele, tym niezbyt wzorcowym - jak czarne owce.


czwartek, 8 września 2016

To co stare - odeszło

To nie o przemijaniu... No, może częściowo. Raczej o odchodzeniu człowieka starego. Przyzwyczajeń, słabości, o żegnaniu się z sentymentalnym człowiekiem... O pisaniu nowej historii i scenariusza życia, poznawaniu innych ludzi i otwartości na ich życiowe historie.
Każdemu z nas jest trudno tę historię nie tylko opisać, opowiedzieć ale nawet przyznać się do rewolucyjnych zmian w postrzeganiu świata. Część z nas potrzebuje do zdecydowanej i nagłej zmiany głębokiej i wieloletniej terapii, przepracowań, przeniesienia i relacji... Potu wylanego z kierownikiem duchowym, wyrzeczeń i naprawy swych ścieżek z mocną refleksją i postanowieniem... Inni - katorżniczej pracy, wielu powtórzeń i ćwiczeń w systematycznej zmianie żywieniowych przyzwyczajeń i wysiłku organizmu. 
Ktoś wyczytał ten kierunek, pozazdrościł lub uwielbił - teraz pragnie i łaknie... 
Innemu zaś - zbieg okoliczności, podróż z drugą osobą i sytuacja życiowa umożliwiły takie zmiany... Kogoś zwolnili z pracy, a inny - miał dość zajęcia wykonywanego żmudnie ale w potwornych bólach, odczuciu nudy i porażki życiowej...

Motywacja ma znaczenie drugorzędne, ważne że rozpoczynamy pożegnanie z tym "starym człowiekiem w nas", z odrzuconym - budzącym wstyd lub obawę. Złe skojarzenia, nic twórczego - stare przyzwyczajenia i nawyki, pozornie nie do wykorzenienia. Nowy człowiek w nas wydaje się atrakcyjny, inny - może i nie nasz... ale urzekający i świeży...

I tak trzymać, odrzucajmy to, co stare... To co nas zatrzymuje jak kula, jak kotwica tkwiąca w jakiegoś rodzaju dnie, wśród skał. To co nie pozwoli nam płynąć, szukać, podążać, pragnąć, rozwijać się i zakwitać pięknie, cieszyć się ze spadających kropel deszczu i różnobarwnej tęczy następującej zaraz po nawałnicy...
Jesteśmy wciąż inni, i potencjalnie - nastawieni na zmianę. Czasem trzeba burzyć, choćby przebudowywać rzeczywistość. Czasem odmalować szary tynk naszych przyzwyczajeń, odbarwić błędy i odkuć to, co pokryła pleśń i patyna, włączyć wyobraźnię, optymizm i sięgnąć do marzeń... 

Mamy wyobraźnię, nie bójmy się jej użyć...
Z nią też, lećmy ponad chmury, idźmy po swoim szlaku, niosąc tylko tyle i - aż tyle, ile na naszych barkach możemy zmieścić...     

środa, 7 września 2016

#Podróże zmieniają wszystko

Halo, haloooo "jedziemy do Pragi", spontanicznie i już... - usłyszałam wczoraj od moich córek. Pewnie, pochwalam i tak nudzą się jak mopsy a jeszcze teraz, we wrześniu trochę przyjemności z tej studenckiej wolności - trzymiesięcznych wakacji... kto wie co je czeka już od października.
Pakujcie się, i wio...

Takie pomysły w moim rodzinnym domu były 20 lat temu nie do pomyślenia, owszem - miałam koleżanki, których matki nie do końca zdawały sobie sprawę gdzie ich pociecha aktualnie się znajduje i co robi. Do gatunku: legenda - przeszło hasło jakie urodziło się w domu jednej z nich.
Kiedy znajomy przyszedł do mamy z pytaniem gdzie w tym momencie jest jej córka - matka, oganiając się od niego jak od natrętnej muchy, rzuciła przez ramię: "Albo poszła wyrzucić śmieci, albo pojechała w góry..." Kochaliśmy to uściślenie i trwało w naszej pamięci przez lata. A że szacowna pani mama miała dzieci wszystkich czworo i jeszcze kilka wnucząt, przeto zwyczajnie jej uchodziły takie reakcje!

Takie "podróże"  potrafią zmienić układy w domu, relacje towarzyskie ale i więzi między rodzeństwem, pomiędzy małżonkami. Pomóc też w tym, by dzieci zrobiły pierwszy lub drugi krok w samodzielność. Zwłaszcza te, gdy jedziemy gdzieś z niskim budżetem i jesteśmy zdani na własną zaradność, ale i otwarte serca napotkanych osób. 

Podróże już nie tylko kształcą ale wychowują. Czasem jest się głodnym - to fakt, częściej jednak bezgranicznie zachwyconym i wracamy zakochani w tym "byciu w drodze". Uczymy się też tego, że ludzie potrafią być otwarci i przyjaźni - zupełnie przeciwnie do rozpowszechnianych stereotypów i starych prawd...

Świat nam się zmniejsza, perspektywa poszerza. Dostępność do krajów, kultur i kierunków, coraz bardziej urozmaica się nam, zachwycając swą egzotyką. Nie mówcie swym dzieciom: nie pozwalam, po co... czego tam szukasz... z kim lub dlaczego jedziesz, czy musisz mnie opuszczać... Nie przenoście swoich żali, frustracji i poczucia krzywdy czy jakiejś głębokiej straty - z młodości - na tych, którzy uśmiechają się do świata.

Po takiej podróży zawsze można razem i z wypiekami na twarzy zasiąść do wspólnego oglądania zdjęć i slajdów, z radością - i ulgą... 

To tak właśnie kochamy ale i odzyskujemy nasze dziecko. 
Z ulgą i nadal miłością. Do niego, a nie nadmierną miłością własną, samych siebie!!!

Ono uczy się - dzięki naszemu "tak" ufać innym, budzi w sobie ciekawość i pasję - a my mamy nadal zdrową i piękną relację z młodym człowiekiem, który mimo wszystko już nigdy nie będzie taki sam. 
Będzie stokroć bardziej szczęśliwy, wolny i kolorowy światłem wewnętrznym... 


Droga życia i droga do światła

Czasem nawet powiedziałabym - droga do jasności, do oświecenia, umożliwiająca zrozumienie i podjęcie wielu decyzji. Czasem życie rzuca nas na szerokie wody, ludzie odrzucają czy umniejszają i czujemy się tak, jak psina przywiązana do drzewa w lesie. Dookoła zapada zmrok, odjeżdżający samochód kojarzący się dotychczas z zapachem domu i bezpieczeństwa niknie w szarości wieczoru. Tylko samotność, ból tego co nieznane i zaskakujące - chłód nieczułego serca. Gdzie i kiedy oraz skąd nadejdzie pomoc... 
Czy w ogóle - nadejdzie...
Czy kiedyś znajdę jeszcze kogoś i zaufam, po takim brutalnym odrzuceniu...

Na takiej drodze, w scenariuszu jakim napisało życie niewielu odnajduje przyjemność, ale wielu - sposobność do zmiany. Czy zmierzę się z trudnością - czy nazwę ją sposobnością czy problemem... 

Z radością i zdziwieniem niemałym zareagowałam na miesięczny wyjazd 19-letniego syna znajomych na szlak do Compostelli... Ktoś na co dzień nie zadający wielu pytań teraz jak i ja blisko 6 lat temu - przenosi (ponosi) je troszkę w sobie. Jeszcze kilka miesięcy i tygodni wcześniej - pobył z tym, powłóczył się po wschodniej stronie Uralu - i w Euroazji na długich, pomaturalnych wakacjach. A teraz, swoje kroki skierował i tam, w Camino, do Compostelli - i do swego wnętrza... 

Compostella odmienia, zawsze...
Droga zmienia człowieka, determinuje, pożąda tego właśnie - 
Byś jej uległ, zagubił siebie starego lub - dobrowolnie go odrzucił. 
Kiedy nadejdzie światło, inny człowiek - pomoc i jasność - nasz dotychczasowy świat może się skomplikować i zmienić. 
Przemieniać się, wzrastać i zakwitać, może go przepełnić nadzieja ale i utrata tego, do czego przywykliśmy. 

Ciekawa jestem tej przemiany, tych spotkań z ludźmi na szlaku, na drodze, tych okruchów i nasion rzuconych, zasianych i pozostawionych w nas - przez innych ludzi. A jak to jest dla niego, dla samotnego w drodze 19-sto latka??? Pogadamy, zobaczymy...



     

środa, 18 maja 2016

Dopiero po #owocach ich poznacie

Najodleglejsze z naszych marzeń kiedyś wreszcie się spełnią, w życie wprowadzimy to, co zaplanowaliśmy. Stawiamy sobie cele do jakich dążymy realizując konkretne kroczki i mniejsze zadania. Planujemy i rysujemy scenariusze, rzeźbimy nasze życie - ale nie kalkulujemy... Nie za bardzo. Po prostu stąpając twardo po ziemi, prostujemy ścieżki... nie depcząc kwiatów i gniazd założonych wśród traw i paproci...
Poprawiamy codziennie i najczęściej to, co niefortunnie obróciliśmy w gruz, proch i popiół... miłość, bliskość, intymność i jej krew - armatnie mięso, wspólne chwile. 
Jakieś wspomnienia, czyjeś marzenia, wrażliwość...
Nie płacąc podatku od szczęścia i od zysków i korzyści jakie osiągamy z przeżwanej miłości...

Tego samego staram się uczyć młodych ludzi, pokazując to - jak mam, jak to robię, jak potykam się: upadam i powstaję, jak z troską pochylam się a czasem - to, gdy reaguję jak burza, jak burzowa chmura i zimny wicher, czasem jak płomień... gdy płonę... nie spalając innych - choć gniew i niecierpliwość we mnie - wstępuje i trwa... Jak opanowuje mnie żywioł emocji i ich bogactwa.

Ale moi wychowankowie widzą we mnie prawdę. I człowieka...
Z krwi i kości, czasem mocnego a czasem ze słabością i smutkiem, schylonego do samej ziemi... czasem w modlitwie zatopionego lub w zadumie... czasem idącego przez osiedle - do domu, powoli i w skupieniu. Nawet momenty - gdy mówię coś, niby do siebie, wypowiadając słowa jakiejś krótkiej modlitwy, wezwania... ciszę kocham ponad wszystko, tę - jaka zapada pomiędzy ludźmi - na dłużej. 
Moment w jakich sięgam i podaję chusteczki...    

Kryzysy - ma każdy, zwycięstwa - nieliczni... 
Ale po drodze można mieć fantastyczne i realne przygody ze sobą, pomiędzy ludźmi, w sobie szukać i grzebać by odnaleźć dobry kierunek i kontynuować marsz... 
A jeśli zdarzy nam się ująć w marszu czyjąś dłoń i pójść jeden krok, jeden świat dalej - wygra dosłownie każdy z nas...

poniedziałek, 16 maja 2016

Odniosłam porażkę... czyli historia pewnej znajomości, prolog

Chciałabym napisać, że wygrałam batalię o własny dom, rodzinę - ale przede wszystkim - o to małżeństwo. Bo o to ostatnie szczególnie zabiegałam przez ostatnie lata. O tę jego trwałość, poprawę w relacjach, poprawę w komunikacji. O otwartość, o rozmowę - dialog jakikolwiek. O szacunek wzajemny. Niestety, dziś - nie mogę...
Ja ten czas - i tę sprawę, czuję tak właśnie, tak mam. Ja to przegrałam. Oddaję ją tym samym.
Dziwne, może to tak właśnie miało być. Może to "na siłę" związanie się bez przekonania i nie o tym czasie, tak szkodliwe stawało się z każdym rokiem. A może założenie "nie muszę się starać - bo mam", jak zaklęcie jakieś - nie podziałało, nie tym razem... Taki w młodzieżowym slangu "lol".
 
Odstępuję to komuś innemu...

Nie pociągnę "jej" już ani jeden dzień dłużej. Nie nazwę tego miłością, bo to obraza dla miłości... Jedynej.
Nie chcę, nie potrafię - osłabiła moją siłę do życia i do walki o siebie tak, jak osłabia antybiotyk - ratujący organizm przed infekcją. A co, jeśli ja nadal chcę być chora z miłości, zakochałam się do szaleństwa - ogromną siłą i oddając ilość czasu jaki miałam, już wieki temu... 

Biorę "wolne" dożywotnio od tej funkcji, od jej zadań. I tak, przez ostatnie lata nie brałam za to ani grosza, więc wszelkie gratyfikacje - dotychczasowe - chętnie oddam lub zrzekam się ich na rzecz mojej sukcesorki.
Znajdą się jakieś nietrafione, dla mnie, prezenty... Jakaś biżuteria - czy kamyki, kawałek złota, upominki z jakimi nie wiążą się dla mnie żadne emocje, ciepło ani nie mają tego blasku "daru", o jaki tak ciężko człowiekowi z małą subtelnością i dbałością o inne istoty.  

Idę przed siebie. Podnoszę głowę, mówiąc "dziękuję... ale - nie", bez komplikacji i narażania się na słowa których i ja, i mój mąż, możemy nadal bardzo, bardzo żałować. Tak kończy się droga "do Composteli" a zaczyna schodzenie tą ścieżką - w dół. Samotne zejście, ostrzejsze - 
i po "śliskim"... 
Nad Camino wciąż pada deszcz, nad moją głową - burzowe chmury.

A ja - nawet do tej zmienności pogody, w czasie wędrówki w 2010 roku - szybko przyzwyczaiłam się. Deszcz, nie tylko deszcz... Czas polubić deszcz, tak jak polubiłam z czasem smak i zapach swoich łez... 

Uśmiechem a nie trądem, zarażać

Co jest za mną...
co przede mną... jednego już nie pamiętam, drugiego - jeszcze nie znam... z bajki, "Dobranocki" - jednej z ostatnich - ojca Szustaka, o mędrcu - pustelniku, zapadło mi w pamięć zajęcie się tym co jest teraz - aktualnie i człowiekiem, jakiego Bóg postawił w tym momencie na mojej drodze. Nie jutro, nie po jutrze... teraz i już, nie zaraz nawet... Jeśli mam do opatrzenia ranę, opatruję, mam klęknąć by ucałować dziecko - klękam... pochylić się i podnieść - unieść - unoszę, człowieka czy jego ciężar...

Jeśli tak patrzę na życie - to ma ono sens, nie tylko jakiś "głębszy", ono zyskuje, ono zaczyna mnie - mimo powtarzalności i małości swej - cieszyć... To mi gra... w duszy i w ciele i jest mi lżej. Bo wiem co zrobiłam, ile mogę a na co mnie nie stać, za co powinnam się wstydzić - bo zaniechałam, to mi porządkuje świat.  Dziękuję za takie życie każdego dnia. Sensowne dla mnie, nie tylko... ale dla innych.

Nie dbając o grosze, o bogactwa, można być szczęśliwym i spełnionym... ubogim, bo znalazło się skarb... Inny niż perły, korale, diamenty i złoto. 
Skarb serca, dziedzictwo.
Skarb wielki. Boga(ctwo) w drugim człowieku. 
A tak łatwo przecież to, co najistotniejsze - tracimy z oczu...

sobota, 16 stycznia 2016

Praca - i co dalej

Jezus tyle razy powtarzał, że jego drogi nie są proste - ale żeby aż tak? 
Ani w interpretacji, ani w działaniu. 

Mocną pracą mają być zryte dłonie, ale czy nie mam po tej pracy i zadaniu, ani w trakcie jej wykonania, prawa do radości, odczuwania satysfakcji i wreszcie - odpoczynku po. Chyba lepiej odczuć efekt wykonania, czy jej ciężar i oddać się całkiem zadaniu. Choć dostrzegam krytykę spojrzenia i jego ocenę - tego co mnie przynosi odpoczynek, oddalenie i radość - mam zamiar dalej doświadczać. Mimo iż wiem, że warto sobie nawet te momenty "dozować"?
Burzę się... Zżymam...

Czy mój kark ma być zawsze przygięty do ziemi, a na niebo mam spojrzeć po raz ostatni już tylko z pozycji leżącej. I czemu? Bo nas w ten sposób wybrał?   

On wie przecież kim i jaka jestem, jaki ty jesteś i pozwala nam takimi być... Ale czasem nie mam słów by nazwać ludzką relację, a już nie mam ich wcale - na opisanie zwykłych, codziennych relacji rodzinnych, małżeńskich czy wspólnotowych. Ciężkich w wykonaniu i konsekwentnej realizacji wyborów, czytania i przestrzegania kierunkowskazów, kierunku i drogowskazów montowanych na moich ścieżkach przez ręce innych ludzi...

Czy to moja Mekka czy Jerozolima, wciąż stoję na drodze. 
Czasami sama czuję się jak drogowskaz, sygnalizator świetlny - albo - słupek. 

piątek, 15 stycznia 2016

Modlitwa czyli ręce do nieba

Modlitwa to nic innego jak ciche i wierne wzniesienie rąk do nieba, prośba skierowana w przestrzeń, jaka - ufamy - należy do naszego Ojca, oddalona fizycznie od nas ale duchowo obecna tuż przy nas... To cisza w jakiej się zagłębiamy, oczekiwanie.

Modlitwa może znaczyć cierpliwość ale i desperację, brak konformizmu... To też zdecydowane uderzanie - stukanie do nieba... bezkompromisowość, zaufanie innej Osobie, jej mocy i sprawstwu.... Znaczy też - człowieczy upór, determinację, nieugiętą wolę i nadzieję, jaka nie gaśnie. Prowadzi nas do celu lub też każe czekać na lepsze, do skutku...

Modlitwa pomaga nam wierzyć, że nie do nas należy moc na ziemi i na niebie, że jesteśmy mali, słabi i bardzo zależni. Często w rozpaczy, opuszczeni i nieszczęśliwi, porzuceni, skrzywdzeni, obolali... my, ludzie, na próżno szukalibyśmy sami rozwiązań trudności. Nie powinniśmy się też przywiązywać do tego, co mamy, co posiadamy - to tylko chwila, odpowiedni moment nam dany. 

Te ręce skierowane w górę, to dobry kierunek, nie wyrażają zależności - a szacunek, uległość wobec błękitu nieba. Stamtąd chyba celowo zeszliśmy czy zostaliśmy wygnani, otrzymaliśmy zadania do wykonania,obciążenia, trudy i inne  ziemskie znoje, z których przyjdzie nam się rozliczyć - może i w odwecie za nasze nieposłuszeństwo i butę. A teraz mam nadzieję, znów w tym dobrym kierunku powoli zmierzamy...

Zaufanie bez granic

Nawet w ludzkim odnoszeniu się do siebie nawzajem istnieje tak duża doza rezerwy, obawy i strachu, że staramy się nie ryzykować zbliżeniem. Bezpośrednia bliskość powoduje to, że mamy wrażenie nagości, obnażenia naszej duszy i odsłonięcia słabych punktów.
Przychodzi wtedy czas na coś co sprawdza poziom naszego zaufania.
Zaufać, to dać się ponieść swoim marzeniom i pragnieniom, zbliżyć się do innej osoby - poczuć się bezpiecznie nawet wtedy, gdy wszystko dookoła krzyczy: uciekaj...

Bezpieczeństwo nie jest odczuciem jedynie subiektywnym. 
Czasem właśnie to, co przeraża lub w pełni  zagraża, sami mniej lub bardziej świadomie - wybieramy. Czasem ryzykujemy, bo to kochamy... Lubimy wystrzał adrenaliny, emocje i ich intensywność "niosą" nas i dają nam szczęście.

Kiedy indziej ufamy Temu, Który nas stworzył, jesteśmy przekonani, że chciał jedynie naszego dobra, że wierzył mocno, iż nasza własna wolność wyboru nas nie pogrąży, nie zniszczy... Oddał nam aktywność i wszelkie prawa.
Bóg wie, czego pragniemy, kim i jacy jesteśmy oraz kim jeszcze możemy się stać. Nasza optyka jest węższa. Tak naprawdę, nie wiemy prawie niczego, mało co jesteśmy w stanie przewidzieć... nie znamy też własnej przyszłości... Potrafimy jedynie wyciągać wnioski z tego, co już za nami...

Kochamy go, bo nikt jak On, nas nie szanuje i nie ufa tak mocno wierząc, że nosimy w sobie maleńką cząstkę - prawdziwą "bożą iskrę"!

wtorek, 5 stycznia 2016

Wspólnota czyli lepsi i gorsi

Większość z nas była... większość uczestniczyła. Są tacy, który niczym pielgrzymkę do Mekki odbyli swoją drogę w kierunku Jerozolimy. Zaliczyła kursy, zdobyła szlify. Ma przygotowanie do prowadzenia... Co znamienitsi pewnie i więcej posiadający - szli szlakiem Pana, wypatrywali śladów jego stóp. On ich prowadził, towarzyszył im. 

Myślę, że resztę z nas Pan też kocha. 

Jak dobrze że Kościół to nie demokracja, nie kieruje się jej zasadami, ma swoją głowę i zasady ponad umownymi, wspólnotowymi "należałoby, jest w dobrym tonie, powinniśmy...". 
Zasady pracy, zasady modlitwy, prawdy wiary. Ostatnie, co do mnie jeszcze przemawia to modlitwa, praca i relacja - zasady osobistej relacji i zapatrzenia się w niebo w modlitwie i kontemplacji, poznanie. Poznanie i pokochanie... Ofiara... Jałmużna.
Wybaczenie, zapomnienie drugiemu zła wyrządzonego - przebaczenie jakiego najtrudniej się nauczyć, przyswoić je...

Wielu z nas się prawie doktoryzuje z bycia duchowymi przewodnikami, liderami grup, w wyśrubowanych ideach i ideologiach, kursach, szkoleniach - pewnie często zamiast modlitwy, czytania żywotów i zgłębiania historii konkretnych ludzi, na jakie brakuje im czasu. Czy chcą wiedzieć, jak Bóg pracuje w osobach świeckich i postaciach historycznych, jak obecny jest czy był w ich życiu, drodze, trudnych wyborach i decyzjach, w konkretnych postawach i ich ideałach, celu wyznaczonym sobie w życiu?.  Skąd tylu świeckich świętych. 

Zdobywając kolejne stopnie wtajemniczenia i podejmując się zadań - zamiast refleksji - zadaniowość:  "pracować nad sobą, zmieniać siebie, zmieniać ziemię".
Wygląda na to, że do samokrytyki zdolni są tylko ci, którzy nie wychodzą ze swoich błędów. Którzy nie mają szans. Grzeszą i przyznają się do tego. Inni - czyszczą swoje dusze najlepszym z proszków i wybielają profesjonalnie. A może jakaś wyjątkowa grupa - "nie poczytuje sobie własnych win", w ten sposób także łatwiej się usprawiedliwia.