sobota, 5 grudnia 2015

Kamienie w plecaku

W podróż na el Camino zabiera się też rzeczy i sprawy ciężkie, trudne, myśli do poskromienia i do przepracowania... wydaje się, że idziemy tylko przemyśleć te problemy. Ale my musimy odczuć ich ciężar, fizycznie poczuć obecność, ponieść konsekwencje i przemodlić, przeprosić, ofiarować ich owoc - skutek. Niesiemy nasze ale i często innych dosłownie, włożone nam w rękę a potem do plecaka - kamyczki... Potem musimy je tylko i aż, pozostawić w dowolnym momencie, pod znakiem muszli, na szlaku - ciężary dodatkowe...

Na Camino spotykałam wiele takich miejsc, słupków z pagórkami kamieni.

Rosną wciąż... ludzie zostawiają tam swoje troski, smutki, symbole błędów i zaniedbań, żalów i niepokojów, zadry pozostawionej w sercach innych ludzi... wspomnienia i ślady pamięci... trudne chwile...
Zostawiamy też to, z czym sobie nie radzimy, choć bardzo chcielibyśmy. Zostawiamy ciężary i samotność, porażki, skłonności do złego i grzechy, pragniemy wolności lub rychłego uwolnienia się, oczekujemy ukojenia, spokoju... czasem - odrobiny szczęścia, namiastki, ziarna zamiast plewy... tak długo już przecież szukaliśmy tego, czekaliśmy na...

Pragnienia, pragnienie, oczekiwanie życia prawdziwego, wody żywej w nim... 
Jej siły i siły jej oddziaływania. 
Samotność??? Bywa coś gorszego niż ona. 
A przecież świadomie wybrana, jest aktem odwagi - aktem siły i podjęciem decyzji o naszej walce z ciągłym brodzeniem we mgle, potykaniem się, popełnianymi błędami i całym złem jakie do siebie dopuszczamy... 
Tej walki najtrudniejszej, bo wewnętrznej, po czym - naszej wygranej - w nierównym boju.

czwartek, 3 grudnia 2015

El Camino


A co jeśli potrzebujemy drogi wgłąb siebie... Podróży do wnętrza. Rozwarstwienia trudności i przepracowania jej. Pozostałości po trudnościach jakich doświadczyliśmy, przeżyliśmy, jakie nam przyniosło życie - i inni ludzie w efekcie i tak nas dopadają.
Powoli i najczęściej zmieniają w nas całe kiedyś subtelne i delikatne wnętrze, wytwarzając skorupę jaka osłania nas przed światem, chroni przed dalszymi uszkodzeniami... Czasami sami decydujemy się na ubranie zbroi, jaka zmieni nasze spostrzeganie rzeczywistości, umocni, uodporni.
Świat również pokrywa niewidzialna, a odczuwalna łuska, skorupa lawy... tego co się wylało, co zraniło, co zbrudziło, utaplało każdego... Coraz grubsza, coraz twardsza, zmieniająca człowieka...

Czasem tylko zapalamy światełka, zapalamy ogniska - by się ogrzać, by nie odczuwać chłodu jaki towarzyszy spotkaniom z drugim człowiekiem. Pomagają nam się ogrzać i jeszcze komuś, towarzyszowi naszej podróży, naszej drogi. Jak dobrze móc odkrywać, zmieniać, przewartościować życie, gdy nie jesteśmy sami...

Moje el Camino, mój pogrom i moja wielkość w marszu, w upojeniu samotnością, noga za nogą, coraz bliżej do celu, coraz dalej od celów... Garbate, pokraczne, zmienione... czasem zimne i samotne, jak wieczór - jak noc... czasem gorące wspomnieniami...
Chciałabym pamiętać tylko to, co dobre, ale wspomnienia nie słuchają tylko mnie... a najmniej oczekiwanych momentach wyrzucają, przypominają wszystko - jak lawa pokrywają moje mury, pagórki, drogi... Zawsze zielone el Camino, inne, pełne pieszczoty w słońcu oraz chłodu o poranku, zimnego deszczu w każdej porze. Miejsc ciekawych i pięknych oraz zwykłych szarych, pełnych pyłu dróg.
Co ja ci zrobiłam, co tam zostawiłam... co mi odebrałaś... co przyswoiłaś??? Nie oddawaj. 

poniedziałek, 30 listopada 2015

Małżeństwo: "my" to coś więcej niż suma "JA i TY"


Trudno jest być parą na całe życie, małżeństwem o trwałych podstawach i zasadach, związkiem dwóch ciał i dusz... stąpającymi po ziemi ludźmi o kręgosłupach odpornych na wyznawane w świecie względności, wartościującą rzeczywistość poddającą w wątpliwość to co trudne, ale zespojone trwałością i decyzją...
Źle się kojarzy - oskarżane przez część społeczeństwa o zabobonne, nierzeczywiste, archaiczne... Dziwne, staromodne czy staroświeckie... Dlaczego, z jakiego powodu padają tak często wartościujące sądy na temat małżeństwa i tradycyjnej rodziny o mocnych podwalinach... Wzorach o jakie coraz trudniej teraz...
   
O dziwo, i część ludzi nie potrafi tego zaakceptować... Nie jest to współcześnie określane mianem "średniowiecza" sztywne uprawianie jakieś dziwnej formy koegzystencji, ani czarne to rodzinne życie, ani też tragiczne czy smutne -  ale oczywiście żeby zbyt kolorowe, to też nie...
Chyba od święta, jak to się mówi - od Wielkiego Piątku, cuda rzadko w nim jednak goszczą...
Cudem jest to, że wiele par wytrwa pomimo wszystko, czyli pomimo starań tych mękołów i krytykantów jakich wszędzie pełno. Mimo celebrytów czy przykładów par - jakim się "nie udało". Część z nas trwa, wymienia się swoimi doświadczeniami i sami doskonale wiemy - że można się wzorować na solidnej i ciężkiej pracy, że skupiając się na "my" a nie na sobie, da się uczynić dużo więcej, bo wiemy, że nie jesteśmy tylko sumą jedności ("naszych pojedynczości")...

Perspektywa "MY" jest cudowna bo w tym stadzie zaczyna się robić tłoczno, rodzina się rozrasta i jej członkowie także domagają się miejsca i uwagi skierowanej na nich. Znów zaczynamy dostrzegać i dzielić naszą uwagę na coraz więcej znaczeń, bytów i tak... w coraz większym stopniu decentrujemy się... 

Gdyby nie cel - szczęście, dobro i sukcesy życiowe - a nie tylko przetrwanie, sprawa nie byłaby tak ważna ani tak pracochłonna. 
Warto jednak zmieniać perspektywę na tyle często, aby uczyć się drugiego człowieka. Dzięki temu i w pracy i w domu nauczymy się żyć wspólnie, dzielić zadaniami ale też przeżywać wspólne sukcesy... rozwiązywać razem trudności, współpracować, razem planować. 

Razem, nie pomijając i nie "mijając kogoś" w biegu. 
Ale spacerując trzymając się za rękę. Dostrzegając człowieka, w człowieku...

Życie to nie magia

Nie pomoże ani święty Mikołaj ani też gwiazdka czy śnieżynka, ale własnymi rękami musimy dokonać tego co smutne, ciężkie i codzienne, czym można się bez końca kalać. Od czego ciężko zmęczone są nasze dłonie i kręgosłup. Czasem z posiwiałymi od zmartwień włosami. Gardłem zdartym od krzyku i łzami zaschniętymi na policzkach. 

Wspólne życie to nie jest jakaś egzotyczna i rzadko kończąca się dobrze bajka. 

Wymaga pracy, poświęcenia, trudu i poszukiwań. To też działanie, sztuka unikania złego i gorszego, odnajdywania się w meandrach znaczeń, ocen i wypowiedzi, lub też - i to chyba najczęściej wykonujemy - serii mediacji i kompromisów, wypracowanych wspólnie celów, nowych dróg prowadzących nas do zamierzonych wyników i osiągnięć... 

Poszukiwanie takie to pogoń za czymś "wspólnym nam". 

Celem, który może nam zastąpić nasze egoistyczne i najczęściej wygórowane, osobiste wizje, pragnienia, nasze niepokoje... Nazywane często "moje" i "własne" i "jedynie poprawne". 
I tu trudna uwaga, nawet jeśli miotamy się i buntujemy - perspektywę często zmienia mające się urodzić dziecko. 

Nasze priorytety znów ulegają przeszeregowaniu, uporządkowaniu, powracają znaki zapytania i wątpliwości - a cele po prostu podlegają zmianie... Nawet te, wiążące się z wyjazdem, wyborem, własnym rozwojem, samotnością czy karierą...

O poczciwości ludzkiej

Poczciwość łączy w sobie poczucie godności i uczciwość. Zauważenie drugiego człowieka w jego upodleniu, upadku i zatroskaniu.
Pomyślałam sobie o moich podopiecznych, którzy czasem powiedzą - zdradzą, że są samotni i bezradni. Że najbliżsi, rodzina - matka czy ojciec, zwłaszcza rozstający się z przytupem, z hukiem, oskarżają dziecko lub młodego człowieka o bycie "trudnym" czy "kłopotliwym", bo dziecko czegoś chce, bo zgłasza swoje pretensje czy racje...
Ciężko nie pokusić się o złość na takich dorosłych. Czy widzą coś więcej i coś dalej niż koniec własnego nosa... Czy zwracają uwagę na upadek czyjegoś świata, pęknięcia w sercu młodego człowieka???
Czy mają w zamiarze dostrzec ten problem???

Świat dorosłych rządzi się większym pragmatyzmem, jest praktyczny i pozbawiony często sfery emocji, wrażeń oraz wypełniony dystansem, oddaleniem... Podobno nie udałyby się plany, zamierzenia i ich realizacje gdybyśmy dopuścili serce do rozumu. A tak, analizujemy jak słabe komputery...

Ale czy nie można pokusić się o to wejście w młodego człowieka i jego perspektywę, ogląd rzeczywistości, w ten jego "kończący się" świat, kiedy w jednej chwili musi stać się dorosłym i "zrozumieć"???
Dlaczego ze strony najbliższych ma otrzymać najmniej, a kontakt bezpośredni czy wzrokowy oraz prawda o rozstaniu, o braku miłości miedzy rodzicami - ma boleć najsilniej...
Brak nam poczciwości, brak godności i szacunku dla rozwijającego się autonomicznego po części człowieka. A przecież to dziecko, to najczystszy okruch naszej miłości...

piątek, 27 listopada 2015

Daj mi wody żywej

Moja córka jest teraz wewnętrznie pomieszana i poplątana - z jednej strony ciągnie ją na imprezy... to III klasa liceum, masa 18-stek. Z drugiej szuka dobrego i mądrego miejsca na którym spotka ludzi, wewnętrznie spokojnych i spójnych - krąży i bada spotkania przygotowujące do Światowych Dni Młodzieży... 
Dni, w których Kraków stanie się stolicą zmiany, odnowy - ciężkiej pracy Ducha Świętego... Owoców jakie zawsze sobą przynosi. Drąży nas, dryluje i wyzuwa z marzeń i świat wokół...  A w odniesieniu do mojej córki, mogę rzec, że to już powoli staje się jej mała droga. Bosymi stopami stawiane kroki, stawiane samotnie i w miarę odpowiedzialnie, bez naszego czy zewnętrznego przymusu, nakazu...
Poszukiwanie, odkrywanie... radosny bieg po mokrej trawie polany...

W oddaleniu od nas, dorosłych rodzą się jej własne świadomość, odpowiedzialność, potrzeba, zachłanność i ciekawość... jak mnie kiedyś - Duch ją woła, szuka jej - nie pozwala jej spać w spokoju, w uśpieniu,ciszy... 
Nurtują ją pytania, wątpliwości... szuka, jest prawdziwie otwarta na to co przynoszą ze sobą inni ludzie...

I czasem ja, tej jej nieposkromionej pasji i dążeniu do... - lękam się. Że odrzucona, opuszczona czy też - nieusatysfakcjonowana, odejdzie zrezygnuje... A jednocześnie mam nadzieję, że znając ją - Duch Święty jej nie opuści a na samych Światowych Dniach Młodzieży ona sama pozna wspaniałych, radosnych i rozśpiewanych młodych ludzi będących najlepszym lekarstwem i dobrą alternatywą dla konsumpcyjnego i smutnego świata... świata przepełnionego pożarem w jakim spala się dobro i wartości...

Kiedyś pewna czerpiąca kobieta, ze źródła zwykłej wody - podała ją też Panu. A była chyba Moabitką czy Samarytanką. I ona za mnie także, za każdą z nas, rozumiejąc, poprosiła o dar wody, wody żywej... Czasem czuję się nią, stojącą przy czerpaku na pustyni - czuję jej pragnienie. I chwytam ten dar i te krople, mam wrażenie dostawać i zawsze, i ciągle i jeszcze... 
Dzień po dniu...
  

W majestacie nieba...

Zmęczonym stopom dać podporę, dać ulgę...
Usiąść, odetchnąć, dać się unieść marzeniom - odciąć od rzeczywistości.
Czasem chce mi się znów iść, oddalić się - uciec od tego co jest codziennością, pewną powtarzalnością dni. Mam ochotę i pragnienie - zrobić sobie przerwę. Wolny czas...

Każdy ma takie swoje marzenia i tęsknoty, oddalenia od dnia powszedniego i ochoty... jakim ulega bądź jakie od siebie odsuwa. Bycie sam na sam z takimi utratami, złymi inwestycjami, świadomością czasu jaki się przetrawiło na niczym... na czymś miałkim przypominają o tym częściej. 

Kiedy dodatkowo zdamy sobie sprawę z tego ile mamy lat, jakie plany i marzenia towarzyszyły naszej młodości i jak niewiele z nich doprowadziliśmy do szczęśliwego finału, jak niewiele osiągnęliśmy. Pomyślimy o zależności, o brakach... o uśpionych pragnieniach - całe nasze błądzenie, droga, jej nierówności - kamienie, błoto i glina stają nam przed oczami. 

Nasza samotna droga - powolne fizyczne konanie. 
Piękne konanie - w majestacie nieba....





piątek, 30 października 2015

Oddychamy jednym powietrzem

Oddychamy jednym powietrzem, jednym prawie oddechem... blisko siebie. Czuję wsparcie a od bliskości - nie duszę się. Dwa tygodnie temu nasza 22 rocznica, taka okrąglutka, wypieszczona, zadają nam pytania : jak??? ale nie "po co". I całe szczęście...
Ostatnio moja córka zapytała mnie "czy w takim związku jest miejsce na namiętność i na pasję"... "czy jest jeszcze zaangażowanie". Ale też: Czy się lubimy i przyjaźnimy się...

Część tych rzeczy widać po nas, na zewnątrz... inne są dyskusyjne...

Czasem zdarzało mi się mówić, że przy takim stażu to już firma, przedsiębiorstwo, że wytyczone cele i zadania realizujemy z aptekarską prawie dokładnością - ale przecież spontaniczność oraz pasja, też nie jest nam obca...

Prawda jest taka, że po tak długim czasie jesteśmy jedno, zespoleni, zżyci... 
Pochłonięci naszymi sprawami i marzeniami, snami o zwykłym życiu, o spokoju i o samorealizacji. Skromni i pracowici, we dwoje... 
Czasem oddaleni myślami czy problemami,  ale zawsze jak szybowce lądujemy w pobliżu.
Czasem brakuje tej świeżości, pomysłu, nieposkromionej chęci, spontaniczności... pierwiastka nowości, bo budzimy się w tym samym stanie umysłu, serca i ciała już od wielu lat... 

Tak, małżeństwo to pewien stan ciała i umysłu. 
Niepokornego, wyjątkowego i wymagającego ciągłej pracy ze sobą i nad sobą...
Parami - we dwoje,bo to daje po prostu lepszy rezultat o ile nie gwarancję sukcesu. Jesteśmy i tworzymy razem, kroczymy razem.

Będąc w ten sposób wsparciem i oparciem dla siebie, mamy też energię by oddawać ją innym.

Małżeństwo uczy pokory, kompromisów oraz rezygnacji z małostkowości i uporu, zaciętości, weryfikuje postawy ludzi, rzuca często na kolana i mocniej jeszcze, na twarz
Jesteś i musisz być, w gotowości i otwarty na wszystko, zaskakiwany czasem. Czasem też musisz zamknąć oczy na to, co się dzieje, a czasem prowadzisz to stado. 
Jest pięknie i jest czasem niełatwo. 

W małżeństwie nie leży się i nie leniuchuje... warto o tym pamiętać. To wyzwanie i zadanie...
   

Pożegnanie

Pożegnanie nigdy nie bywa ostatnie. Po ostatnim, przychodzi czas na kolejne... potem już nie możemy się doliczyć ile ich było. 
Żegnamy naszą pierwszą miłość, żegnamy się z marzeniami... odchodzi w niepamięć nasz "pierwszy raz", nasze miejsce urodzenia - a potem pracy i związane z nimi osoby. Nawet przyjaciół żegnamy, bo bywa, że porzucają nas czy zdradzają w trudnych sytuacjach.

Droga przez życie w efekcie zawsze jest dla nas nowa i samotna, nawet gdy ktoś dopinguje i towarzyszy w niewielkiej odległości. W oddaleniu kibicuje lub tylko patrzy z boku.
Trzy dni temu żegnałam ojca. Odszedł, ale moje pogodzenie się z tą spokojną śmiercią nastąpiło już wiele lat temu, świadomość i akceptacja tego faktu już dawno była moim udziałem. Pamiętam do dziś ten moment, tę chwilę, tę podróż - w której byłam. Tam moja zgoda i zrozumienie powoli dopełniało całości. Nie w ostatnim tygodniu. Wiele też innych śmierci wraca tak do mnie, mniej zawinionych, bardziej niespodziewanych... zaskakujących i zmieniających wiele.

Ludzie wpływają jedni na drugich, pamiętam moment śmierci teścia, tuż przed świętami Wielkiejnocy, i ten czas gdy po latach - a kilka tygodni wcześniej trafiła w moje ręce książka o afirmowaniu życia, o zgodzie na to co jest i jak jest, o akceptacji człowieka z jego wadami, słabościami i nałogami... bardzo mi pomogła, choć nie zdążyłam porozmawiać z ojcem mojego męża o tym. W moim ojcu zobaczyłam jakiś czas temu, bo chciałam w nim taką perspektywę zobaczyć - twarz i miłość Boga, oddanie, siłę i ochronę, determinację - moc, to co było kiedyś już, odeszło i było przeszłością, ale co z tego... chciałam go takim pamiętać i oglądać. By kochało mi się go łatwiej. Będę takiego go pamiętać...

Czasami trzeba w sobie zrobić coś takiego, poszukać siły innego rodzaju, nie kopać się z rzeczywistością jak z kobyłą. Pozwolić jej się zaskoczyć a równocześnie mieć ratunkowy jej ogląd, obraz, taki - z którym nie dyskutując - da się żyć.    

środa, 21 października 2015

O wczorajszym odchodzeniu taty

Wczoraj wieczorem odszedł mój ojciec. Jego organizm nie chciał też już reanimacji, tych wszystkich cewników i rurek. Gasł już od kilku tygodni, tracił siły... dosłownie podnosiliśmy go leżącego z podłogi, do łóżka. Był coraz bardziej niedołężny, inny, nie on sam... W ostatni poniedziałek przewieziono go i zatrzymano w szpitalu, wymagał kroplówki i nawodnienia. Tego samego dnia, wieczorem, gdy patrzyłam na niego i razem z bratem trzymaliśmy go za rękę, a nie dostrzegaliśmy kontaktu wzrokowego, rozumieliśmy - że ma inny plan, już inny cel - jest "w drodze".
Podniesiona ręka, niby w odruchu, którą dostrzegliśmy wychodząc z jego szpitalnego - 4-osobowego pokoju, była dla nas niczym dłoń wyciągnięta do błogosławieństwa, niczym machnięcie na pożegnanie... na "do zobaczenia". Pamiętajcie mnie... Ale nie tu, nie takiego... lecz kiedyś i gdzieś indziej, inaczej...

Mamy teraz przed sobą tę jego drogę, za sobą - wspomnienia jaki był, czego nas nauczył jako maleńkie dzieci, wspomnienia dobrych i złych dni, wspomnienia także z czasu jego choroby, z okresu słabości, cierpienia, ilustrację jego sukcesów i upadków. Pamiętamy jego powiedzenia, zawołania, zadziwienia i zagubienie jako osoby w bardzo podeszłym wieku. Był między nami prawie 83 lata, i przez nasze całe życie...    Taki i siaki... różny...

Prawdą jest i to też trzeba zrozumieć, że w tej słabości i cierpieniu jest nam lżej, bo rozumiemy, ze dobrymi czynami zasłużył na niebo. Nie był ojcem idealnym, ale wiele razy starał się, nie grał i nie udawał. W ostatnich latach czasem reflektował się i przepraszał za swoją pobudliwość, za krzyk czy awantury... Walczył ze sobą czasem i ze swoimi trudnościami. Potem niewiele już pojmował, nie miał kontroli nad sobą. Stawał się na powrót dzieckiem. Niedołężnym, trudnym, kłopotliwym, wymagającym. 
Mama znosiła to mężnie... Nigdy nie było jej cudownie i różowo... a jednak rzadko słyszałam słowa skargi. Jest dla mnie wzorem cierpliwości, mądrej i dostojnej, spokoju, wierności i opanowania, tego ze co jej, jest zawsze na drugim, na dalszym planie. Dzielna - choć mocarzem nie jest, bezgranicznie kochająca, poświęcona rodzinie... Mój ojciec, zwyczajny człowiek. Mężczyzna jak wielu, dbał o dom i szanował pracę, także wysiłek fizyczny. Łączył w sobie wiele emocji i przeciwstawnych cech. Z czasem, ciężko już było do niego dotrzeć... Nic go nie cieszyło, jak powtarzał...  
Dawał w kość bliskim, płakałam czasem przez niego - buntowałam się - ale kto z nas jest ideałem??? I tak, kochaliśmy w nim Ojca. Przewodnika, opiekuna który w pierwszej kolejności dbał o dzieci.

Chciałam go zawsze zapamiętać i ten element Boga w nim, te oczy... wierność i nieskończoną miłość.
Z czasem udało mi się to wypracować, i tak na niego patrzeć: wybaczając, zapominając... pomijając trudne rzeczy... To chyba najlepsze co można zrobić, by uzdrawiać relacje, by nadal być razem Rodziną.

Zmaganie się z chorobą i słabością, z cierpieniem u drugiej osoby współmałżonka - to również trud. Nasza mama musi wrócić do sił i czuć że ma nas, także wnuki oraz wnuczki. Że ją kochamy, i że to jak się stało - tak jest lepiej, mniej boli... A i tak, kiedyś - znów, będzie nam do siebie nieskończenie bliżej. Chciałabym, marzy mi się, aby ten trudny czas zbliżył nas też rodzinnie, by jak balsam, jak oliwa, zalał nasze rany i wewnętrzne zranienia. Może uda się nam zabliźnić, uleczyć, uzdrowić relacje...
Odchodzenie jest trudne, musi być... ale świadomość wsparcia i bliskości pomoże nam ten czas przetrwać mądrze, w pełni  i  z poczuciem zwycięstwa!           

poniedziałek, 5 października 2015

Rozmowa na szlaku

Nawet jeśli jesteśmy w drodze sami, tęsknimy za rozmową. Za czyimś głosem. Musimy w sobie pokonać opór, wszystkie nasze "nie znam słów...", "nie pamiętam, jak to powiedzieć..." czy "cholera, nie rozumiem..." i otworzyć usta. Powiedzieć coś do człowieka, który usiadł obok nas czy zatrzymał się, opierając o pobliski mur plecak, zatrzymał się aby pić z tego samego źródła wodę, ochłodzić się czy po prostu poleżeć na tej samej polanie...
Samotną drogą nie sposób epatować się na co dzień. I tak sporo trudnych kroków przed nami. Tyle, że zdążymy zatęsknić za rozmową, wspólnym posiłkiem czy uśmiechem. Za podaniem ręki, ciepłym słowem na powitanie. Czasem ten moment posiłku razem czy kawy wypitej razem z daną osobą, zdarzy nam się w drodze, na Camino kilka razy. Czasem ja idę szybciej, kiedy indziej zostaje w tyle...
W drodze miałam takie sytuacje, że rozmawialiśmy ze spotkanymi osobami o czytanych książkach, filozofii, o Małym Księciu, o domu, tęsknocie, powodach, dla których idziemy i poszukujemy...
Rozmowa czasem jest szczersza, niż z osobą bliską, bo wiemy, że prawdopodobieństwo kolejnego spotkania, odszukania się poza Camino w życiu, w rzeczywistości jest niewielkie.
Czasem można powiedzieć, że rozmawiam bez cenzury...
Ja i mój rozmówca, jesteśmy przepełnieni spokojem, wewnętrzną ciszą... Oddani tej chwili i rozmowie. Camino wybacza wiele, więcej niż codzienność. Tu każdy miał ważny powód aby zgubić się, i aby dać się odnaleźć...
Na Camino, można też się zapomnieć, dać sobie czas na powrót do rzeczywistości.
To naprawdę czas magiczny, głęboki, czas na doświadczanie siebie w niecodziennym kontekście. Owoce Camino zbiera się jeszcze przez długi czas.
Obecność na szlaku otwiera człowieka, a to trwa i nie gaśnie tak szybko. Uczymy się na nowo zadawać pytania i czekać cierpliwie na odpowiedzi, jakie niesie nam każdy dzień...
Nawet kiedy nie mamy już siły mówić, a oczy są pełne trudu - prawdę wyraża spojrzenie... Jest ono prawdziwsze, głębsze, bardziej autentyczne, niż setki wypowiedzianych - a pustych słów.
Dobrze jest wtedy usiąść obok siebie, pomilczeć, trwać... być.  

czwartek, 11 czerwca 2015

Niewiarygodnie proste historie... naszych rozmów sto...

Kocham te nasze rozmowy, a częściej - moje do ciebie "monologi"

09:43

Gregory
hihi w wawie jestem i zasuwam po 10 na dobę

14:14
Ja
dobrze, chwali ci się..
napisz wieczorem lub po 19-20 jakoś
będę na kompie pewnie 
muszę opracować z 4 setki ankiet i przeanalizować "znaczenia" na mapach sytuacyjnych
jutro mam audyt dotyczący bezpieczeństwa

wyniki potrzebne mi są na 10-11 rano...
a jestem z tym - sama, wiesz jak to jest... teraz już wiesz;


14:20
jak zwykle - "upupiłam się" jak to powiedziałby Gombrowicz...
jeszcze wewnętrzne procedury.... takie w "danej placówce"
chyba szefowa zapomniała....


15:13

w niedzielę mam spotkanie roku... ze studiów.... w Klubie La Havanna, róg Anny i Jagiellońskiej

"wpadniesz?" - miałam ochotę napisać....
ale ty przecież nie w Krakowie studiowałeś;
... i z 10 lat przede mną, lub więcej, na doktoranckich w 1995-97 pewnie byłeś już, a ja kończyłam studia, ciążyłam ku ziemi, 
i jedną po drugiej - dziewczyny swoje rodziłam...
znów sama, sama tylko z mężem przy duszy... 

15:16
a teraz mam maturzystkę i drugą córę - kończącą II klasę w VIII LO, im. Wyspiańskiego w Krakowie, 
w jednej z najlepszych szkół...
szok, patrzę na siebie... w lustrze i w ogóle i jestem taka dumna z nich, z tego wszystkiego co poza mną, i z tego - że jestem taka jaka jestem przez te wszystkie lata....

15:19
moi kumple mają firmy, samochody, bogate życie albo żony, albo - i kolejne żony... niektórzy, 
jak ty - doktoraty i duże, duże pieniądze... a ja - a ja jestem szczęśliwa... 
15:27
kocham to moje życie, czy i ty tak czasem powiesz???!!!! tak mówisz!!!!... 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Wędrujemy nie tylko aby uciec

Często przed czymś uciekamy. Nawet jak mówimy, że szukamy czegoś, podążamy w jakimś celu, ciągnie nas w jakieś miejsce - to też swego rodzaju ucieczka "od" lub "gdzieś". Czasem tam, gdzie oczy nas poniosą, czasem tylko w poszukiwaniu doznań, o tyle, o ile mamy jeszcze siły...
W kierunku domu, czasem - w przypadkowym kierunku: bo pięknie, bo gorąco lub historycznie, bo poszukujemy - w ciekawości, w namiętności. Bo odczuwamy brak, bo żyjemy w nędzy, bo chcemy zabezpieczyć komuś byt. Bo zależy nam na jakieś sprawie czy ideałach. Bo wierzymy...

W innym czasie pewnie dalibyśmy spokój całej naszej historii i pragnieniom, bylibyśmy tylko ludźmi. Żylibyśmy wspomnieniem, sami izolując się od rzeczy trudnych, od ryzyka utraty, braku i od pustki jaka nas zawsze otaczała.
Ale przy nas są jeszcze nasze ideały, nawet jak my odpuścimy - one nie odpuszczają, nie porzucają nas. Czerpiemy siłę nawet ze słabości i niedostatku. Wykorzystujemy przewagę myśli, tego co ludzkie, tego, o co sami walczyliśmy...
Zapominamy o pustce w sobie, dookoła siebie. Jak tylko możemy ubogacamy się... Nowe miejsca zawsze dodają siły, a nowi i piękni ludzie, piękni wewnętrznym pięknem coraz więcej dobrej energii podtrzymują też w nas.

Ktokolwiek nie jest sam, ma w sobie przestrzeń - jak mówił Sokrates, ma miejsce na innego, na ciekawość... ten jest gotowy do pracy, do dawania oparcia - i pełniejszy o kolejne życie, doświadczenie, dodatkową siłę.
Zyskuje też wtedy moc zmiany.
Wtedy już nie uciekamy przed, ale zapuszczamy korzenie, wrastamy w miejsce i osiadamy tam. Być może na zawsze, lub tylko do końca życia, nadając i innym istnieniom, ludziom nowy sens.

sobota, 28 lutego 2015

Białe ptaki

Historii z ptakami było w moim życiu kilka.
Była synogarlica czyli sierpówka - która regularnie przylatywała i siadała na jedynym oknie w mieszkaniu, tuż przy dłoni mojej małej jeszcze wtedy córeczki. Wywoływała uśmiech rozbawienia i zaskoczenie na jej twarzy. Siadała, łapczywie pożerała okruszyny z parapetu i szybko uciekała, pewnie do swoich pociech.

W górach krążą nad polaną drapieżniki. Para, lub trzy gdy odchowają młode. Nocą odwiedza nas puszczyk, puchacz lub sowa. Jedynie zapowiedź dziwnego głosu nas o tym ostrzega.

Przez kilka kolejnych lat naprzeciw naszego okna para sierpówek budowała gniazdo. Uczyła latać swoje młode. Zajmowała się, wychowując kolejne pokolenia. Potem została przepędzona przez sroki. Te nie znoszą konkurencji na swoim terenie, a nie daleko, dwie akacje dalej zbudowały na szczycie swoje pokraczne jak wrony - gniazdo.

Teraz, od zimy do wczesnej wiosny przynoszą  nam radość prawie każdego dnia białe ptaki.
Tak je nazywamy i takie są...

Głodne rybitwy, śnieżnobiałe lub z czarnymi jak popiół główkami krążą przy oknie, czasem łapią w locie kawałki wędliny, okrawki kurczaka. Uwielbiają surowe mięso, resztki wątróbki. Krzyk, jak krzyk i pisk mew.
Nasza kotka nie wytrzymuje konkurencji.
Stado składa się z kilkunastu, czasem nawet ponad dwudziestu białych ptaków.
Są jak z innego świata, z innej rzeczywistości. Goście i kandydaci do uczty. Wpraszają się i domagają uwagi. Krzyczą rano lub około południa. Zawsze im mało. Ten krzyk, trochę jak nad morzem lub nad Wisłą, podczas spaceru, przy Wawelu.
Dziwny to widok w środku miasta, ale nas nie dziwi, nie daleko od naszego domu jest zbiornik wodny na którym w lecie żerują, jeszcze miesiąc - dwa i skończą te wizyty. Założą gniazda i zaczną szukać ryb i kijanek. Przyjdzie nam na nie czekać do kolejnej zimy...
Oj, jak trudno o tę cierpliwość...  

czwartek, 26 lutego 2015

Miłość i pasja

Tak jak my do istnienia czy tworzenia, nie potrzebujemy jakiegoś argumentu, jakiegoś "za"... Po prostu - chcemy mocno, pragniemy - pracujemy, i dzieje się.
Każdego dnia życie pokazuje nam kombinację cudów oraz przypadków odpowiadając na nasze pragnienia. Czasem ciężej trzeba na nie zapracować, wysiłek zdaje się niewspółmierny a czasem zaskakująco mały. Wsparci obecnością innych i ich pomocą, słowem, aktywnością niesiemy słodki ciężar. Czasem nie obędzie się bez zespołowego trudu - potrzeba modlitwy własnej oraz wielu ludzi. Nadania znaczenia, tej wyjątkowości zdarzeń na jakie czekamy. Czasem potrzeba nam bodźca - spotkania na swojej drodze takiego człowieka, który rozpali w nas na nowo wiarę i nadzieję. Trochę wsparcia z jego strony, rozmowy, uśmiechu... Kiedy indziej - o wiele więcej wsparcia... Bądź solidnego kopniaka, bodźca do działania.

Marzenia nie uczą pokory. Nie tolerują ograniczeń...

Snujemy plany. Pewnego dnia okazuje się że mamy już dość rutyny i powtarzalności, szarzyzny, miałkości tego co stałe. Oddajemy swoje miejsce innym i idziemy realizować to, o czym tylko nieśmiało marzyliśmy. Nie rozważamy naprędce żadnych "za" i "przeciw" - to zatrzymało by nas. Oddajemy się w pełni naszym pasjom i marzeniom, bo co zyskalibyśmy ciągnąc nadal ciężar codzienności.

Marzyć i trwać??? Nie, wznosić się i zmieniać. Modyfikować.
Łatwo żegnać się z tym co już nas nie cieszy, co nudzi - oddalać to, bez żalu.
I tak jak warto w życiu dawać i zasługiwać na drugą szansę, dawać sobie przyzwolenie na błąd, na poszukiwanie, na próbę - tak warto spróbować inaczej. 

Otwarcie na nowe wyzwanie jest tym, co umożliwi - kolejny raz - rozwinięcie skrzydeł.  

wtorek, 10 lutego 2015

#Zatrzymać czas

Zdarza nam się uporczywie zatrzymywać czas. Marzymy, by zatrzymać zegary. Zaprzeczać, że czas płynie, że my się zmieniamy. Boimy się tego, że ludzie odchodzą i ich tracimy. Lękamy się przemijania... życia i urody, oddalania się tego, co wydaje nam się jedynie potrzebne, cenne i wartościowe. I nie poddajemy się, walczymy o każdą sekundę, zmarszczkę, o włos i jego kolor. Opłakujemy upływ czasu, nie spędzamy tyle czasu z bliskimi ile u kosmetyczki, masażysty, na siłowni czy podczas innych zabiegów i ćwiczeń...

Nienawidzimy czasu, tykania zegara, ogłuszającego bicia dzwonów. Przypomina nam o upływie, o przemijaniu, oddalaniu nas od tego co dobre, w naszym pojęciu.

Nawet na chwilę nasze marzenia nie są pogodzone z tym co jest i jak jest. Zaprzeczamy sobie już tak często, że tylko nieliczni znają nas prawdziwymi, naturalnymi, z mimicznymi zmarszczkami uśmiechu, z gwiazdeczkami, pajęczynkami i promykami wokół oczu...

Nie dziękujemy za komplementy, twarz - wykrzywia grymas zwątpienia. Ot, ludzie... Złudzenia pragnący, porzucający też trudne tematy. Zamiast śmierć - mówimy odejście. Przemijanie. Że kogoś nie ma lub brak...
Nie godzimy się tak łatwo na koniec, bo na jaki. Wolimy, by badania genetyczne trwały i życie wciąż nam przedłużano - nawet w mniejszej dyspozycji. Walczymy, mamy nadzieję...

A może boimy się tylko tego, co z nami będzie potem??? I tego, że okażemy się zupełnie zbędni, niepotrzebni. Że inni nas tak samo zapomną. Bo taki jest świat i taka kolej rzeczy. I pytanie nam się ciśnie na usta - "Co będzie, gdy nas tu, blisko nie będzie". Pewnie to co zwykle i tak jak zwykle, jak co dzień...     

piątek, 6 lutego 2015

Drogą w górę, drogą w dół... Wiersz biały, nie felieton.


Drogą w górę, drogą w dół... 
Wiersz biały, nie felieton.

Gnamy, na złamanie karku... Na szczęście przy kimś...
uczepieni miłości i realizacji planu, bo warto mieć plan.

Zaglądamy do kalendarza, do komórki, 
co godzinę rozpisana aktywność, 
a i tak na koniec tygodnia odkrywamy, 
że nie wszystko udało się nam zmieścić w 24 godzinach - 
i na wiele, zwłaszcza przyjemnych rzeczy zabrakło nam czasu, 
no i sił...

Po co nam ładowanie akumulatorów, zbieranie sił, 
po co mały moment oddechu... 

Ponieważ na każde kolejne działania potrzebny nam nie tylko czas, 
ale wiele zgromadzonych nowych sił.
Przygotowanie mentalne do wielkiego czy małego wysiłku, 
czas na poszukiwanie, 
długotrwały najczęściej, gotowość na  brak efektu pracy... 

Musimy poszukać w sobie zapału, 
czasem - wytrwałości, 
zawsze - nowego ognia wewnętrznego. 
Czegoś, co "usensowni" też podejmowanie kolejnego wysiłku.

Często odpowiadamy sobie na pytanie "dlaczego to robimy", 
"jaki jest cel ich podejmowania??? 
Potem też oceniamy "czy było warto" oraz "co nam to przyniosło"...

Skłonni jesteśmy bilansować sytuację, ale żeby - zmieniać ją???
Zmienić przyzwyczajenia???
Nigdy...

Lepiej ślepo brnąć ścieżką bezpieczną - czy w górę czy w dół, znaną, bez podejmowania większego niż trzeba - ryzyka. Takie życie... Bo takie tylko życie znamy.