Chciałabym napisać, że wygrałam batalię o własny dom, rodzinę - ale przede wszystkim - o to małżeństwo. Bo o to ostatnie szczególnie zabiegałam przez ostatnie lata. O tę jego trwałość, poprawę w relacjach, poprawę w komunikacji. O otwartość, o rozmowę - dialog jakikolwiek. O szacunek wzajemny. Niestety, dziś - nie mogę...
Ja ten czas - i tę sprawę, czuję tak właśnie, tak mam. Ja to przegrałam. Oddaję ją tym samym.
Dziwne, może to tak właśnie miało być. Może to "na siłę" związanie się bez przekonania i nie o tym czasie, tak szkodliwe stawało się z każdym rokiem. A może założenie "nie muszę się starać - bo mam", jak zaklęcie jakieś - nie podziałało, nie tym razem... Taki w młodzieżowym slangu "lol".
Odstępuję to komuś innemu...
Nie pociągnę "jej" już ani jeden dzień dłużej. Nie nazwę tego miłością, bo to obraza dla miłości... Jedynej.
Nie chcę, nie potrafię - osłabiła moją siłę do życia i do walki o siebie tak, jak osłabia antybiotyk - ratujący organizm przed infekcją. A co, jeśli ja nadal chcę być chora z miłości, zakochałam się do szaleństwa - ogromną siłą i oddając ilość czasu jaki miałam, już wieki temu...
Biorę "wolne" dożywotnio od tej funkcji, od jej zadań. I tak, przez ostatnie lata nie brałam za to ani grosza, więc wszelkie gratyfikacje - dotychczasowe - chętnie oddam lub zrzekam się ich na rzecz mojej sukcesorki.
Znajdą się jakieś nietrafione, dla mnie, prezenty... Jakaś biżuteria - czy kamyki, kawałek złota, upominki z jakimi nie wiążą się dla mnie żadne emocje, ciepło ani nie mają tego blasku "daru", o jaki tak ciężko człowiekowi z małą subtelnością i dbałością o inne istoty.
Idę przed siebie. Podnoszę głowę, mówiąc "dziękuję... ale - nie", bez komplikacji i narażania się na słowa których i ja, i mój mąż, możemy nadal bardzo, bardzo żałować. Tak kończy się droga "do Composteli" a zaczyna schodzenie tą ścieżką - w dół. Samotne zejście, ostrzejsze -
i po "śliskim"...
Nad Camino wciąż pada deszcz, nad moją głową - burzowe chmury.
A ja - nawet do tej zmienności pogody, w czasie wędrówki w 2010 roku - szybko przyzwyczaiłam się. Deszcz, nie tylko deszcz... Czas polubić deszcz, tak jak polubiłam z czasem smak i zapach swoich łez...
Moja droga do Santiago de Compostela szlakiem w Jakubowym Roku 2010 Górami błotem w deszczu ku Polu Spadających Gwiazd. Podobno w ich blasku dopływała do wybrzeży Iberii łódź z ciałem jednego z dwunastu apostołów, Jakuba Starszego. Podróż stała się moim osobistym Camino. Ludzie ból stóp Okaleczenia Kroki Słowa Plecak Pot Łzy Rozmowy Cudowne spotkanie Śpiew Nie zapomnę nigdy! Choć tylko 12 dni w drodze Z tego 7 spędzonych na szlaku, zmieniły całe moje życie Wywróciły je do góry dnem
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz