poniedziałek, 16 maja 2016

Odniosłam porażkę... czyli historia pewnej znajomości, prolog

Chciałabym napisać, że wygrałam batalię o własny dom, rodzinę - ale przede wszystkim - o to małżeństwo. Bo o to ostatnie szczególnie zabiegałam przez ostatnie lata. O tę jego trwałość, poprawę w relacjach, poprawę w komunikacji. O otwartość, o rozmowę - dialog jakikolwiek. O szacunek wzajemny. Niestety, dziś - nie mogę...
Ja ten czas - i tę sprawę, czuję tak właśnie, tak mam. Ja to przegrałam. Oddaję ją tym samym.
Dziwne, może to tak właśnie miało być. Może to "na siłę" związanie się bez przekonania i nie o tym czasie, tak szkodliwe stawało się z każdym rokiem. A może założenie "nie muszę się starać - bo mam", jak zaklęcie jakieś - nie podziałało, nie tym razem... Taki w młodzieżowym slangu "lol".
 
Odstępuję to komuś innemu...

Nie pociągnę "jej" już ani jeden dzień dłużej. Nie nazwę tego miłością, bo to obraza dla miłości... Jedynej.
Nie chcę, nie potrafię - osłabiła moją siłę do życia i do walki o siebie tak, jak osłabia antybiotyk - ratujący organizm przed infekcją. A co, jeśli ja nadal chcę być chora z miłości, zakochałam się do szaleństwa - ogromną siłą i oddając ilość czasu jaki miałam, już wieki temu... 

Biorę "wolne" dożywotnio od tej funkcji, od jej zadań. I tak, przez ostatnie lata nie brałam za to ani grosza, więc wszelkie gratyfikacje - dotychczasowe - chętnie oddam lub zrzekam się ich na rzecz mojej sukcesorki.
Znajdą się jakieś nietrafione, dla mnie, prezenty... Jakaś biżuteria - czy kamyki, kawałek złota, upominki z jakimi nie wiążą się dla mnie żadne emocje, ciepło ani nie mają tego blasku "daru", o jaki tak ciężko człowiekowi z małą subtelnością i dbałością o inne istoty.  

Idę przed siebie. Podnoszę głowę, mówiąc "dziękuję... ale - nie", bez komplikacji i narażania się na słowa których i ja, i mój mąż, możemy nadal bardzo, bardzo żałować. Tak kończy się droga "do Composteli" a zaczyna schodzenie tą ścieżką - w dół. Samotne zejście, ostrzejsze - 
i po "śliskim"... 
Nad Camino wciąż pada deszcz, nad moją głową - burzowe chmury.

A ja - nawet do tej zmienności pogody, w czasie wędrówki w 2010 roku - szybko przyzwyczaiłam się. Deszcz, nie tylko deszcz... Czas polubić deszcz, tak jak polubiłam z czasem smak i zapach swoich łez... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz